C'era una volta il Dolomiti - część I.

Drukuj

Krew pulsuje w skroniach jak szalona. Pot zalewa mi twarz i oczy. Las daje jako takie schronienie od słońca, ale wkrótce wysokość robi swoje - miejsce drzew zastępują kamienie i mchy. Słońce nadal grzeje niemiłosiernie, ale wystarczy kawałek cienia rzucanego przez olbrzymie szczyty dookoła, gdzie hula chłodny wiatr, abym przypomniał sobie, że klimat jest tutaj alpejski.

Zaciskam zęby i mozolnie pnę się w górę, metr po metrze... Relacja ze wspinaczki na Matternhorn? Nie - po prostu tak się jeździ w Dolomitach!

Początek sierpnia, przeglądam forum e-góry.pl Szukam jakiegoś taniego transportu na południe - upały zabijają, mam ochotę wykąpać się w ciepłym, czystym morzu. Marzy mi się Sycylia. Moją uwagę przykuwa ogłoszenie o grupie wybierającej się na ferraty w Dolomitach, mają jedno miejsce w samochodzie wolne. Szybki mail - nadal aktualne. Ale nie wyczaruję brakującego szpeju w 3 dni. Nagle okazuje się, że samochód ma bagażnik rowerowy! W mgnieniu oka rewiduję plany, bez żalu zostawiam Sycylię na przyszły rok i lecę składać i regulować sprzęt. 72 godziny później Czorny Diobeu zajmuje dumne miejsce na dachu samochodu i ruszamy na południe. Cel - Cortina d'Ampezzo!

Wieczorem jesteśmy na miejscu. Przed Cortiną bacznie obserwujemy pobocza w poszukiwaniu dogodnego miejsca na biwak. Na Passo Tre Croci (1805 m) po lewej stronie drogi otwiera się przed nami mała łąka. Ruszam na krótki rekonesans. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania - znajduję olbrzymi bunkier z I wojny światowej. Natura i czas zrobiły swoje - dookoła rosną drzewa i krzaki, a górę porosła równa warstwa pięknej trawy. Trochę upiorne wrażenie robi wystająca żelazna wieżyczka strzelnicza, ale to tylko dodaje miejscu klimatu. Podskakując z radości biegnę powiadomić o odkryciu resztę ekipy. Po krótkich oględzinach jednogłośnie decydujemy, że zakładamy obóz. Rozkładanie namiotów idzie dość opornie, bo wszyscy rozglądamy się dookoła. A jest po czym - po jednej stronie mamy oświetlone zachodzącym słońcem olbrzymie skały Cime Di Marcoira (2422 m), a po drugiej tonące w cieniu ściany Monte Crostallo (3221) i Piz Popena (3152). W końcu zapada zmrok i dalsza kontemplacja staje się niemożliwa. Szybko wcinamy kolację i pakujemy się do namiotów śniąc o tym, co czeka nas następnego dnia...

Obudziło nas... zimno. Wkrótce jednak słońce wyjrzało zza gór i zrobiło się ciepło. Nawet bardzo ciepło. Po śniadaniu zwijamy obóz i dzielimy się na dwie grupy - ekipa rusza zdobywać ferraty, a ja... :> Umawiamy się na wieczór i zostaję w lesie sam. Rozkładam mały warsztat i robię ostatnie regulacje. W końcu wszystko jest gotowe. Chowam narzędzia pod duży kamień, zarzucam wielbłąda na plecy, kask na głowę i ruszam. Po stu metrach przystanek - licznik nie działa. Ach, koło założyłem na odwrót ;) Poprawka, ruszam dalej. Po kolejnych 100 metrach dojeżdżam do samego szczytu przełęczy. Od tej pory jest już tylko w dół. Kilka kilometrów gładkiego asfaltu aż do Cortiny, 600 metrów różnicy. W dół więc! Droga wije się jak zwariowana, samochody ostrożnie turlają się w dół. Cóż, one nie mogą składać się na zakrętach ;) Ja - tak. Z dziką przyjemnością mijam Mercedesy i inne BMW. Nagle otwiera się widok na całą dolinę Cortiny. Cudnie! Fota i dalej w dół. Wjeżdżam do miasteczka, a tam...

A tam, panie i panowie, luksus. Czyściutkie uliczki, przytulne hoteliki, wykwintne sklepy. Dostojni starsi panowie piją w równie dostojnych kawiarniach poranną kawkę i czytają gazety. Cisza, spokój - sielanka! Kręcę się chwilę po deptaku w poszukiwaniu informacji turystycznej - muszę kupić mapę, póki co jeżdżę na ślepo. W końcu mam. Całkiem przyzwoita, Cortina i okolice. O, nawet jest podział szlaków rowerowych na MTB i szosowe. O, szlaki nie są kolorowane - zamiast tego mają numery. Ale zaraz, kaj są godzinówki przy szlakach? Hmm, może będą na tabliczkach. Na oko oceniam odległość i ruszam na południe szlakiem 432. Cel - Lago Federa, jezioro na 2042 metrach.

Pierwsze kilkaset metrów zasuwam po asfaltowej dróżce. Kiepską, z punktu widzenia górala, nawierzchnię nadrabia nachyleniem - na oko 10% z tendencją wzwyż. Cóż robić, dzielnie młynkuję. W końcu asfalt przechodzi w zgrabny szuter. Co prawda kamienie są dość spore, ale jechać się da. Nagle słyszę z tyłu warkot silnika - co u licha?! Po chwili mija mnie jeep wypakowany turystami. Też mi turyści! Kilka minut później - kolejne dwa! Nosz kurka wodna, to tak to wygląda? Humor trochę poprawia mi załoga kolejnego wyprzedzającego mnie jeepa, która głośno mnie dopinguje. Miłe z ich strony, ale ten ruch zaczyna mnie irytować. Na szczęście po tym kursie nie wyprzedza mnie już żaden jeep, za to te wcześniejsze mijają mnie kiedy wracają na dół. Kierowcy okazują się bardzo przyjaźni, wszyscy pozdrawiają mnie przejeżdżając.

 



Szlak zabija. Co jakiś czas las się przerzedza i muszę szukać szczęki pod kołami - niebosiężne szczyty Dolomitów w pełnym słońcu to niezapomniany widok. Tu i ówdzie napotykam na większe lub mniejsze łąki, na których pasą się znudzone krowy. Turystów praktycznie brak. W końcu staję nad brzegiem jeziora. Widok przyprawia o zawrót głowy i szybsze bicie serca. Tego się nie da opisać, tego nie oddadzą żadne zdjęcia. Tam po prostu trzeba być i to zobaczyć. Siedzę nad brzegiem i chłonę piękno chwili. Dumam nad mapą - szlak rowerowy niby się kończy, ale zboczem biegnie dalej inny (434). Z daleka wygląda na przejezdny, ale z daleka to nawet słonia ciężko rozpoznać. Raz kozie śmierć, jadę. Jest jako-tako. Największą trudność stanowią turyści, których tam już jeepy nie wywożą, więc muszą drałować piechotą. I drałują. Całą szerokością ścieżki. No, ale to szlak pieszy, więc tylko grzecznie w kółko powtarzam "scuzi, scuzi" i jakoś pnę się pod górę. W pewnym momencie czuję, że mam dość. Kiedy już mam zamiar się zatrzymać, mijana akurat rodzinka zaczyna głośno krzyczeć "Bravissimo! Go, go, go!". Siły nagle wracają, zaczynam mocniej dokręcać i wkrótce osiągam szczyt. No, nie tyle szczyt, ile kolejną przełęcz - Forcella Ambrizzola. Tabliczka głosi wysokość 2277 metrów - duma na chwilę bierze górę nad zmęczeniem. Padam jak długi na trawę i po raz kolejny piękno i majestat gór odbierają mi głos. Powoli dociera do mnie, że to koniec podjazdów - teraz tylko w dół... Nie ma na co czekać...

Pierwsze metry przyprawiają o zawrót głowy. Po prawej stronie otwiera się szeroka dolina z baaaaaaaardzo stromymi ścianami. Wystarczy na chwilę puścić klamki, a rower zaczyna nabierać prędkości jak piłka tocząca się po stromej pochylni i każdy łuk w lewo wymaga maksymalnego skupienia. Chwila nieuwagi grozi... No, nawet boję się myśleć czym grozi, ale podróż dwieście metrów w pionie w dół raczej do przyjemności raczej nie należy. Dodatkowe trudności sprawiają turyści, którzy, co jest w sumie naturalne, schronienia przed rozpędzonym wariatem na rowerze szukają przy zboczu - co zmusza do balansowania kilkanaście (sic!) centymetrów od przepaści. Na jednej z takich mijanek koło lekko buksuje na kamieniach i czuję, że lekko ucieka w prawo. Nie powiem, że całe życie, ale ostatnie kilka lat przeleciało mi przed oczami. Anioł stróż czuwał i jakoś pchnął mnie z powrotem na szlak. Ściskam klamki, hamuję, opieram się o skałę i czekam aż serce opuści moje gardło i wróci na normalne miejsce. Ufffff... Lekcja wzięta. Dalej!

Flow. Każdy, kto uprawia jakiś sport zna to uczucie - słyszysz tylko bicie własnego serca, w żyłach płynie tylko adrenalina. Zmęczenie odpływa, otoczenie zlewa się w jedno. Świat przestaje istnieć, liczysz się tylko Ty i szlak przed Tobą...

Nagle wracam na ziemię. Trasę tarasuje mi zjeżdżający jeep wypakowany turystami. Wlecze się niemiłosiernie. Po partyzancku próbuję go wyprzedzić, ale zajmuje całą szerokość drogi. Moje wysiłki obserwują ze środka zaciekawieni pasażerowie, a wśród nich pewna baaaaaaardzo ładna Włoszka :) Cóż, w takiej sytuacji nie można dać ciała. W oddali majaczy zakręt o 180 stopni w prawo. Teraz albo nigdy. Dokręcam, wężykuję kilka razy i na samym zakręcie atakuję a'la Tomasz Gollob na GP. Udało się! Droga wolna, dalej w dół!

Dojeżdżam do rozwidlenia szlaków, skąd startowałem rano. Patrzę na zegarek - dopiero 18. Mapa twierdzi, że niedaleko jest małe jeziorko. Ruszam - i rzeczywiście. Magiczne miejsce, małe oczko wodne otoczone lasem. Na brzegu przytulna knajpka. Po sprawdzeniu cen już nie jest tak przytulna, ale nadal jest miło. Rozkładam się na ławeczce i wygrzewam się w wieczornym słońcu obserwując okolicę. Po chwili łapię ideę owej knajpki - to smażalnia ryb. Na życzenie dostajesz wędkę i idziesz łowić. A jest co - w wodzie aż roi się od pstrągów, a niektóre z nich mają długość ręki. Zdobycz zanosisz do kuchni, gdzie jest ważona, uiszczasz odpowiednia opłatę i pozostaje Ci czekać aż połów wjedzie na Twój stolik na talerzu. Zacnie. Cóż, pewnie jak się człowiek ustatkuje i założy rodzinę to tak będzie spędzał letnie wieczory. Ale w tej chwili ani mnie na to nie stać, ani nie mam zbytniej ochoty. Moczę nogi w chłodnej wodzie jeziorka i wskakuję na rower.

Ruszam dalej szlakiem XXX. Niby na mapie jest oznaczony jako pieszy, ale gdy wygrzewałem się na ławeczce przyjechało z niego dwóch bikerów, więc mam prawo sądzić, że jest przejezdny. I nie mylę się. Ba, powiem więcej - to idealny szlak na koniec dnia. Prawie niezauważalne nachylenie, ubita ścieżka, chłodny powiew lasu po prawej i oświetlone promieniami zachodzącego słońca szczyty po lewej. Kręcę spokojnie, co chwila robię przerwę na fotkę. Powraca do mnie dobrze znana prawda, że w górach każdy szlak trzeba zrobić minimum dwa razy - pierwszy raz pieszo z aparatem, spokojnie kontemplując, a drugi na rowerze, kiedy można już skupić się na czystej przyjemności z jazdy. No, może kiedyś...

W końcu jestem na dole. Wyjeżdżam z lasu, zaczyna się asfalt. Koniec terenu na dziś. Spokojnie toczę się w kierunku centrum Cortiny. Po drodze mijam olimpijską skocznię narciarską. Tę samą, z której na zjazdówkach skakał James Bond w... No właśnie, w której części? Pierwszą dziewczynę, która udzieli prawidłowej odpowiedzi, zapraszam na kolację. Pierwszemu panu... składam gratulacje ;) Dojeżdżam na główny deptak. Od rana zmienił się nie do poznania - aż trudno się przecisnąć przez ciżbę turystów i lokalesów, wszystkie knajpki pełne, gdzieś w oddali gra muzyka, na rynku śpiewa jakiś chór... Z lekkim uczuciem zazdrości patrzę na ludzi siedzących na hotelowych tarasach i popijających piwko po kolacji. Ale przecież oni będą w nocy oglądać tylko sufity swoich pokoi, a ja... A ja będę spał w tysiącgwiazdkowym hotelu :) Podbudowany tą myślą dziarsko ruszam dalej.

Mój zapał szybko studzi trasa. Zjazd, którym rano jak na skrzydłach zasuwałem w dół, teraz staje się moim wrogiem. Jedyne mijane znaki informują tylko o nachyleniu - 10%, 15%... Po kilkunastu minutach mam dość. Zatrzymuję się przy drodze i łapię ostatnie promienie zachodzącego słońca. Po 15 minutach kolejny postój. I kolejny... Wreszcie wtaczam się na przełęcz. Na bunkrze pusto... Cóż, pewnie zaraz przyjadą. Zasuwam na dół do strumienia. Heh, strumień - to brzmi dumnie. Mała strużka wody leniwie skapuje po kamieniach. W stroju Adama wodą i mokrą trawą usiłuję zmyć z siebie całodniowy bród i pot. Próbowaliście kiedyś umyć się w kałuży? Nie? To spróbujcie :)

Lodowata woda rozgrzewa ciało tylko na chwilę, szybko zaczynam szczękać zębami. Biegiem wracam na górę - rano na wszelki wypadek ukryłem pod krzakiem lekką bluzę. Ubieram na siebie wszystko co mam, robi mi się błogo... Kładę się na gołej ziemi i patrzę w niebo. Zmęczenie robi swoje - nawet nie wiem kiedy zasypiam...

Budzi mnie przeraźliwe zimno. Trzęsąc się jak osika sprawdzam godzinę - już po 23, a ja nadal sam. SMS na komórce informuje, że ekipa zaraz powinna być. Zaczynam truchtać dookoła, po czym siadam na ziemi i udaję embrion, aby zatrzymać ciepło. Dla zabicia czasu gapię się w gwiazdy - coś niesamowitego... Tylko w górach można zobaczyć tak wyraźnie Drogę Mleczną. Z nudów zaczynam konstruować nowe gwiazdozbiory. Po kilku prostych (parasol, młotek) zaczynam szaleć - tworzę wielbłąda, słonia i... rower ;) Akurat szukam gwiazd odpowiednich na siodełko gdy las rozświetlają światła samochodu - w końcu! Zasuwam w dół i nie tracąc czasu zakładam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, które mam w plecaku. Dopiero zdziwione twarze towarzyszy uświadamiają mi, że przesiedziałem 3 godziny w środku lasu, w całkowitych ciemnościach, na upiornie wyglądającym bunkrze... Morał z tego taki, że jeśli komuś kiedyś przyjdzie spędzić noc w podobnym miejscu, to wystarczy się rozebrać - zimno skutecznie pochłania całą uwagę i nie ma czasu na strach ;)

Wcinam szybką kolację i ostatkiem sił pakuję się do śpiwora. Jeszcze przez kilka chwil w myślach powtórnie przeżywam miniony dzień i nie mogę się doczekać, co przyniesie następny... A przyniósł wiele. Ale o tym w następnej części :) Stay tuned!

Cała galeria z wyjazdu - https://galeria.v3rt.pl/v/dolomity_sierpien_2007


Zobacz też:
C'era una volta il Dolomiti - część II.