C'era una volta il Dolomiti - część II.

Drukuj

Budzę się wcześnie. Przeciągam się w śpiworze odganiając resztki snu. Darek i Robert też zaczynają się wiercić, więc wyczołguję się z namiotu. Zzzzzzzzimo! Na świecie już jasno, ale słońce nie wygląda jeszcze znad szczytów. Poubierani w polary dreptamy dookoła czekając, aż zagotuje się woda. Kiedy ciepła herbata zaczyna rozgrzewać zdrętwiałe ciała, nagle zza gór przebijają się pierwsze promienie

 Po kilku minutach cała łąka zaczyna parować, a nam jest dla odmiany zbyt gorąco. Już bez polarów wcinamy śniadanie i dyskutujemy, co zaatakować dzisiaj.

Wybór wysokogórskiej części wyprawy (czyli wszystkich poza mną) pada na Tofany – potężny masyw na południowy-zachód od Cortiny. Mapa twierdzi, że miejsce jest niezbyt przyjazne dla rowerzysty, za to troszkę na południe zaczyna się ciekawy szlak z jeszcze ciekawszym największym punktem... Nie namyślając się długo, Czorny Diobeu zajmuje swoje miejsce na bagażniku samochodu i ruszamy ku przygodzie.

Col Druscie, parking pod Tofanami. W głowie się kręci, kiedy patrzy się w kierunku olbrzymich skalnych ścian ubranych w chmurzaste czapy. Ekipa piesza rusza w górę, ja – w dół. Przynajmniej kawałek. Wpadam na, jak się później okazuje, niezbyt fortunny pomysł skrócenia sobie drogi szlakiem 406. Okazuje się, że jeśli we Włoszech szlak jest zaznaczony jako pieszy drugiej klasy (linia przerywana) to jest WYBITNIE pieszy. A szkoda, bo niektóre odcinki to cudowne singletracki pomiędzy drzewami, tak wąskie i tak kręte jak tylko można sobie wymarzyć. Niestety, zdecydowana większość szlaku to targanie roweru na plecach przez rowy z wodą, kładki i plątaniny korzeni. W końcu wyjeżdżam na normalną, leśną dróżkę. Słonko grzeje, widoki zachwycają. Kilka kilometrów jadę zwykłą drogą, ale akurat kiedy samochody zaczynają mnie irytować, po lewej zaczyna się mój dzisiejszy szlak. Kilka chwil cieszę oczy zielonymi łąkami i chłodnym powiewem lasu, po czym wpinam się w bloki i dziarsko ruszam w nieznane.

 



Pierwsze metry z miejsca gaszą partyzancki zapał. Pod górkę. BARDZO pod górkę. Ale tak bardzo-bardzo. No jak babcię kocham... Dzielnie młynkuję. Sekundy na liczniku wloką się niemiłosiernie... Obiecuję sobie przerwę po 15 minutach.

1...2.........3................

U-uuuuuu, co ja robię tuuuuuuuuu?

7............8...................................9.................

U-uuuuu, co ty tutaj robiiiiiiiiiisz?

12........................................13.........................................

Chwała Bogu, że nie wziąłem pulsometru, bo chyba bym oszalał od pikania alarmu przy przekraczaniu bezpiecznej granicy tętna...

15. Amen. Padam na chłodny mech i rozważam sens życia. Z jednej strony mam dość, a z drugiej czuję dziką przyjemność i już nie mogę się doczekać kolejnej porcji tej męczarni. Przypominają mi się słowa pewnej spotkanej dawno temu na szlaku pani, która określiła jazdę w górach jako coś w rodzaju “rowerowego masochizmu”. Coś w tym jest...

Walczę dalej. Centymetry zamieniają się w metry, metry w kilometry... Powoli, ale do przodu. Łapię swój rytm i udaje mi się uspokoić oddech. Nagle słyszę za plecami znajomy szum. Tak, słuch mnie nie zwodzi – po kilku minutach żmudnie wyprzedza mnie młody szosowiec na Specu. Machamy sobie przyjaźnie i bez słów przez kilka minut dajemy sobie zmiany. Domyślam się, że przy mnie miał okazję trochę odpocząć, bo w pewnym momencie woła “Gracia!” i rozpoczyna klasyczny finisz. Nie mam zamiaru z nim rywalizować, spokojnie odprowadzam go wzrokiem do najbliższego zakrętu. Znowu zostaję sam.

 



Wiatru brak, powietrze jest tak gęste, że można je kroić nożem. Czasem ciężko złapać oddech, ale pocieszam się myślą, że przynajmniej las daje cień. Wkrótce nawet jego zabraknie...

Wreszcie kończy się asfalt, a teren się wyrównuje. Radośnie wtaczam się do olbrzymiej górskiej doliny. Widok odbiera zmysły. Orgia kolorów. Zielone łąki. Białe skały. Zielono, biało, zielono, biało, zielonobiało, białozielono. W oczach się mieni. Za zakrętem schronisko, za którym samotnie góruje olbrzymia skała - Cinque Torri. Pod budynkiem ponownie spotykam kolegę na szosówce. Wymieniamy uprzejmości i każdy oddaje się kontemplacji. Słonko grzeje, jest przyjemnie. Po chwili odpoczynku oboje zaczynamy się zbierać. Z tym, że na rozjeździe ja wbijam się na szutrową ścieżkę prowadzącą dalej w góry, a kolega szosowiec, kręcąc z zazdrością głową i wskazując z uśmiechem na swoje szytki, zmierza asfaltem w dół. “Godspeed, my friend”.

 



Po prawej skały, po lewej urwisko. Widok znowu zapiera dech. W dole cudowny singletrack – wąski, kręty, zwariowanymi zakosami omijający głazy i drzewa. Niestety, roi się na nim od pieszych turystów – nie ma szans na przyjazd. Cóż, może kiedyś, wczesnym rankiem... Walczę dalej. Wyznaczam sobie cel – granica cienia, rzucanego na dolinę przez jeden ze szczytów. Docieram tam zlany potem. W SPD'ach wspinam się na małą skałkę i zbieram siły przed ostatnim atakiem.

Ogrom Dolomitów jest tak przytłaczający, że cisza aż dzwoni w uszach. Gdzieś daleko hula wiatr, gdzieś wysoko krąży jakiś wielki ptak. Orzeł? Sokół? Nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie? I tak w tej chwili jestem tak samo wolny, jak on. Czas skończyć to, co zacząłem kilka godzin temu...

Ruszam rozważnie i spokojnie. Natura nie pomaga – nachylenie przechodzi z ostrego w bardzo ostre. Młynkuję na granicy przyczepności, kilka razy ledwo ratuję się przed upadkiem. W końcu góra wygrywa – ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonuję pieszo, z rowerem na plecach. Ale jestem! Jestem! Forcella Nuvolau! 2416 metrów! Ludzie pod schroniskiem z uznaniem kręcą głowami, pada kilka miłych (przynajmniej tak mi się zdaje) słów. Podchodzi jakiś gość, próbuje zagaić rozmowę, ale ani ja po włosku, ani on po angielsku. Pokazuje tylko na tabliczkę z wysokością i podnosi kciuk do góry. Również na migi proszę o zrobienie mi zdjęcia – przyda się, żebym sam po powrocie uwierzył, że to nie był tylko sen. Rozglądam się za jakimś miejscem do odpoczynku, ale łatwo nie jest – na tej wysokości trawa rośnie kępkami, a na kamieniach nie uśmiecha mi się leżeć. W końcu znajduję zaciszny, trawiasty dołek za skałką – wygodnie się w nim lokuję, piszę kilka smsów do rodziny i przyjaciół, po czym rozkładam się na trawie i zapadam w półsen. Nigdzie mi się nie śpieszy...

Spędzam tak poza czasem i przestrzenią godzinę, może dłużej. Spokojnie się zbieram, dopinam wszystkie paski przy plecaku i dostojnym krokiem rusza w kierunku drugiej strony przełęczy. Wcześniej umyślnie nie patrzyłem w tamtym kierunku, aby spokojnie odpocząć, bez natrętnych myśli o zjeździe. Teraz rzut oka w dół powoduje, że z wrażenia uginają się pode mną nogi – zjazd jest długi, stromy, kręty... Duże kamienie budzą respekt i lekki niepokój. Fulla, królestwo za fulla! Jadymy...

Wczoraj był flow, teraz jest rush. Adrenalina buzuje w żyłach, wszystkie zmysły skupione na utrzymaniu równowagi, mięśnie napięte. Z tyłkiem nad tylnym kołem próbuję utrzymać rower mniej więcej na środku ścieżki. Koła tańczą jak zwariowane, kamienie strzelają na lewo i prawo. Idzie mi całkiem dob...

 



Błysk. Nagle oglądam kamienie z bliska. Bardzo bliska. Podrywam się na równe nogi, pochylam się do przodu. Świat przybiera barwę czerwoną. Co u licha?! Zrywam z oczu okulary – kolory wracają do normy, ale coś zaczyna mi cieknąć po twarzy, a kamienie pod nogami przyjmują barwy narodowe. Uh-oh, oberwałem. Macam się po facjacie – nic nie boli, znaczy się że kości całe. Ufff... Ale skąd tyle krwi? Nagle błyskawica - Jezus Maria, rower! Dopadam do Czornego Diobua i nerwowo sprawdzam wszystkie części. Poza nowymi szlifami większych szkód nie widzę. Twarda bestyja. OK, wracając do mnie... Ręce całe umorusane krwią, staram się dostać do apteczki tak, żeby nie pobrudzić całego plecaka. Jednak w tej chwili obstępuje mnie grupa turystów. Ktoś wyciera mi ręce, jakaś dziewczyna obmywa mi twarz wodą, ktoś inny szykuje opatrunek. Po kilku minutach Marco (to jedno imię zapamiętałem) i jego przyjaciele doprowadzają mnie do stanu używalności i gdyby nie opatrunek na pół twarzy, to śladu po wypadku by nie było ;)

Dziękuję wszystkim serdecznie i podnoszę rower. Heh, co robić teraz? Wsiadać i jechać? Jakoś mi tak głupio, cały czas mnie obserwują, jeszcze sobie pomyślą, że nie szanuję ich pomocy. Może lepiej kawałek iść? Jestem w kropce. Moje wewnętrzne wątpliwości rozwiewa Marco, który podchodzi, klepie mnie po ramieniu i każe... jechać dalej! Po chwili znowu tańczę na kamieniach.

Macie to uczucie, że po tym, jak stanie się coś złego, może już być tylko lepiej? Lecę jak na skrzydłach w dół szlaku, wyskakuję na co większych muldach i zgrabnie składam się w zakręty. Na samym dole po prawej widzę wielkie, zielone pastwisko. Zaczyna mi lekko szumieć w głowie, pierwszy szok minął. Siadam na trawie i powoli dochodzę do siebie. Ciekawe jak wyglądam. Ciekawe, czy szrama będzie duża. Ciekawe, czy będzie wyglądała dumnie czy durnie ;)

Zerkam na mapę. Do samej Cortiny jest już tylko asfalt. A, może to i dobrze. Rozpoczynam wspinaczkę na Passo Giau (2236m npm), jeden ze słynnych podjazdów w Giro d'Italia. Pod kołami przewijają się wypisane na asfalcie nazwiska kolarzy i hasła ich dopingujące. W zupełnie anty-wyścigowym tempie wtaczam się na najwyższy punkt przełęczy. Ludziów jak mrówków! W sumie nie dziwota – można tam dojechać samochodem, a widok jest przepiękny. A jeszcze piękniejsza jest świadomość, że teraz czeka mnie kilkanaście kilometrów szosą w dół. Tylko w dół.

 



Przytulam się do kierownicy na tyle, na ile pozwala na to geometria roweru i w klasycznej pozycji zjazdowej zaczynam nabierać prędkości. Cyferki na liczniku powolutku idą w górę... 50... 60... 70... 80... Cholera, zakręt. 50... 60... 70... Zakręt. 50... Zakręt. Zakręt. Zakręt. 80. Zakręt. Ale fajnie! :-D Samochody wloką się niemiłosiernie, łykam je jeden po drugim. Na jednym z zakrętów widzę jakiegoś szosowca kilka wiraży powyżej. Goni mnie. Po chwili już jest za mną. Uuuuu, nie dam się tak łatwo. Moje terenowe gumy dają mi możliwość składania się w zakręty z trochę większą prędkością niż jemu, więc na każdym wirażu zdobywam metry, które on nadrabia na prostej. Znowu zakręt i znowu mam przewagę, którą powoli tracę. Oboje tracimy kontakt z rzeczywistością, bo na jednym z zakrętów z naprzeciwka wyskakuje nam samochód. Widząc dwóch wariatów tnących środkiem drogi nie szczędzi nam klaksonu. W ostatniej chwili na odbijam na zewnętrzną, szosowiec wciska się po wewnętrznej. Od tej pory uważniej obserwujemy drogę poniżej.

W końcu wypadamy na dłuuuuuuuugą prostą. Tutaj nie mam szans – puszczam kolegę przodem, mijając mnie macha mi ręką i oddala się jak strzała. Powyżej 80 km/h moje oponki stawiają już taki opór, że przyspieszenie maleje. Nie chce mi się dokręcać, rozkoszuję się prędkością i zastanawiam, ile na liczniku miał mój niedawny oponent – pewnie setka padła. Wtaczam się do Cortiny i odwiedzam biuro informacji turystycznej. Z niewinną miną pytam dziewczę za biurkiem jak dotrzeć do szpitala. Dopiero jej przerażona mina i pytanie, czy zadzwonić po pogotowie przypomina mi o opatrunku. Grzecznie dziękuję za chęć niesienia pomocy i proszę tylko o wskazanie drogi. Dostaję piękny plan miasta z zaznaczonym ambulatorium. Wychodzę na ulicę, siadam na ławce i dumam, jak tam dotrzeć. Podchodzi do mnie starszy pan i łamaną angielszczyzną pyta, czy byłem dzisiaj na przełęczy Averau. Kiedy zdziwiony przytakuję wyjaśnia mi, że też tam dzisiaj był i z kolejki krzesełkowej oglądał mój wypadek. Pyta, czy może mi jakoś pomóc. Kiedy odpieram, że właśnie myślę, jak dotrzeć do szpitala, pan znika tak samo nagle, jak się pojawił. Wkuwam kolejność uliczek na pamięć i już chcę ruszać w swoim kierunku, kiedy widzę biegnącego do mnie policjanta i owego starszego pana. Radośnie informują, że zaraz przyjedzie po mnie radiowóz, który razem z rowerem odwiezie mnie do szpitala. Jestem szczerze wzruszony, ale nie jestem ciężko ranny – serdecznie dziękuję i grzecznie odmawiam.

Po kilkunastu minutach podjeżdżam pod szpital. Znaczy się, tabliczka twierdzi, że to szpital, ale mnie wygląda na luksusowy hotel – dookoła wielki park, alejki, kwiatki. Strzałki kierują mnie na tyły budynku, gdzie mieści się “emergenzione-cośtam” - chyba tego szukam. W środku pusto. Przyciskam guzik wyglądający na dzwonek i po chwili przychodzi pielęgniarka. Bez zbędnych ceregieli prowadzi mnie do pokoju zabiegowego i zdejmuje opatrunek. Jej wykrzywiona mina lekko mnie stresuje – aż tak źle? Cierpliwie czekam, aż jakimiś specyfikami skończy mi obmywać ranę. Kiedy kończy, nieśmiało pytam, czy mogę podejść do lustra. Mogę.

Uh-oh. Wyglądam jak automat na napoje – mam pod okiem głęboką dziurę długości i grubości złotówki. Bywało gorzej. Pytam, czy to wszystko. Dziewczyna wybucha śmiechem i każe mi się położyć. Próbuje mi coś wytłumaczyć, ale brakuje jej słowa. Robi charakterystyczny ruch dłońmi i już rozumiem – fastryga. No, szyć to mnie dawno nie szyli. Przychodzi pan doktor, pochyla się nad raną i krzywi się jeszcze bardziej niż wcześniej pielęgniarka. Po chwili mordkę mam przykrytą niebieskim obrusikiem z wyciętym kółkiem. Niestety, kółko nie jest na oczy, ale na ranę. Nic nie widzę, co stawia mnie w dość niekomfortowej sytuacji. Co oni szykują?

Ała!!! Mnie? Bohatera? Strzykawką?! Czuję jak drętwieje mi twarz. Ruszam szczęką i kręcę nosem, aby przywrócić krążenie. Kolejne ukłucie. Czyli tak się czuje materiał w maszynie do szycia. Leżę cierpliwie i czekam, aż skończy się dzierganie.

Przy nakładaniu opatrunku doktor wskazuje na inną bliznę na moim czole - “Bike?”. Potwierdzam. Kręci głową, ale nic nie mówi. Dostaję kilka papierów po włosku, jakąś receptę i przykazanie, żebym za 10 dni porozcinał to, co zostanie ze szwów. Proste.

Wychodzę przed szpital. Starczy wrażeń na dziś, ale przede mną jeszcze 600 metrów podjazdu... 600 metrów w pionie :-) Wieszam kask na kierownicy i leniwie, bez pośpiechu toczę się do miejsca, w którym zaczynałem rano. Słoneczko grzeje, powietrze jest ciepłe, ale świeże. Sielanka... Zbiera mi się na wspomnienia, przypominam sobie wyprawę przez Skandynawię. Tam każdy wieczór był właśnie taki.

W ostatnich promieniach słońca dostojnie wjeżdżam na parking. Część ekipy już jest, Darek i Robert niedługo zejdą. Przebieram się w normalne ciuchy i rozkładam się na trawie. Dzień się właśnie skończył. A co przyniosły kolejne, jak również garść użytecznych informacji na temat tamtego rejonu, w części trzeciej, ostatniej. Salut!

Cała galeria z wyjazdu - https://galeria.v3rt.pl/v/dolomity_sierpien_2007


Zobacz też:
C'era una volta il Dolomiti - część I.